Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cu ule stoją rzędem, a u każdego oka roją się gromadki pszczół, niemrawych, skostniałych od zimna w cieniu. Za ulami stoi czarna, cyprysowa piramida limb sadzonych. Niżej zagrody już wydeptany chodnik, ciągle brzegiem lasu, ciągle między polem i lasem, a przy chodniku naprzemian chropawe pnie modrzewi, gładkie obrączkowate pnie skoruszyny, stalowe, mięsiste jaworów i jesionów, i jeden jedyny biały pień brzozy, która jeszcze okryta zżółkłym, drobniutkim liściem, odrzyna się na niebie jak nikłe drzewka na krajobrazach Rafaela. Spuszczamy się niżej i niżej, i wchodzimy za percią w jar znowu, w chłód i wilgoć. Tu sama olszyna i osiki. Słychać odgłosy siekiery. Na dnie jaru, u jego wylotu na równinę, młody, rześki chłop obrębuje konary z powalonych olch, rosłych, wspaniałych, świeżo ściętych. Popadały przez potoczek, w poprzek, jak mosty — „Żal drzewa“ — mówię gaździe. „Uchylá się to — odpowiada — bo ciężkie a stoi na zbocu, i jak się zwali, to zwozi ziem dołu; i jedzie cały usyp — widzicie, panie, z baryłami. Żeby gęsto rosło, toby się oparło wichrowi,