Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odrzynają się od nieba, bo wszystko jasne, prześwietlone, skąpane w blasku i zatopione w mglistem powietrzu. Tylko Poronina nie widać, bo kotlinę jego zajęła mleczna, gęsta jak obłok mgła, stojąca tam od nocy. Schodzimy coraz niżej chłodnym, cienistym brzegiem jaru, a w nim grupa smreków i kilka jodeł — co za różnica: jedlina strzela w niebo sztywnemi, mocnemi i prostemi kitami, a każda kita jakby osrebrzona po brzegu, siwawa, sperlona, jak ręka włożona w kryształową wodę, okryta srebrnymi pęcherzykami powietrza. Smrekowe gałęzie zwisłe, zielone, giętkie, bez jasnego nimbu. Pod lasem jakaś szopa, szałas leśny — bale czerwone jak krew, jak rdza od przypalania drzewa promieńmi skwarów letnich. Znowu kawał pola, a za niem gazdostwo: obora okolona w prostokąt śmigłymi jesionami, okrzesanymi aż do czuba z gałęzi. W szeregu ich daleko odbijają brzosty, bo zachowały żółte liście. Ku chałupie tuli się sadek z grusz i jabłoni — jeszcze część zczerniałych liści trzyma się gałęzi, reszta zgniła zaścieła murawę. Wystawione ku słoń-