Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 54 —

że niewierzy w słowa Szachina, i w szlachetność jego pobudek.
— Zobaczymy.... — odparł tonem na pół obojętnym, na pół obiecującym. — Przyjdź do mnie jutro, dziś tego załatwić nie mogę.
Szachin skłonił się kapitanowi, raz jeszcze rzucił wzrokiem na wspomnianego więźnia i szybko wybiegł z szańców karmelickich.
Twarz jego zdradzała jakieś wesołe zadowolenie; mruczał i uśmiechał się sam do siebie.... Niebawem zniknął za arsenałem miejskim....
Uwolniony od niemiłego towarzysza, a zdjęty ciekawością, Fogelwander przystąpił bliżej do gromady hajdamackiej, aby się lepiej przypatrzeć postaci, której tajemniczy związek z Szachinem tak wyraźnie choć niemo się przedstawił.
Spostrzegł to więzień i jeszcze skrzętniej pracować począł, przy czem jednak śledził skrycie oczyma każdy ruch oficera.
— Porwisz! — zawołał nagle Fogelwander.
Na zawołanie przyskoczył natychmiast stary, dobrze już szpakowaty wach-