Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 53 —

pił bowiem na bok i szepnął do Fogelwandra:
— Panie kapitanie, on jest, on tu jest, jako żywo, to on!
— Kto taki? — zapytał oficer, udając, że się nie domyśla.
Szachin przygryzł usta, jakby się sam pochwycił na jakiejś nieostrożności, i zmienionym, wrzekomo całkiem obojętnym głosem odpowiedział:
— Mój dawny sługa biedny człowieczysko. Przecież mówiłem o nim już panu kapitanowi....
Po chwilce namysłu dodał:
— Jaśnie panie grafie, choćbym wiele miał stracić, choćbym miał iść do samego pana komendanta Korytowskiego, lub pisać do pana Branickiego, to ja go chcę wyratować. On dwadzieścia lat służył u mnie; niech ja stracę z ludzkości.... Ale po co tych wszystkich zachodów; ja jestem pewien, że pan graf będzie pamiętać, że Szachin nie robi interesu, tylko z miłosierdzia tego hajdamaka chce zabrać z sobą.
Fogelwander słuchał z udaną przychylnością, ale z twarzy mu widać było,