Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

146

nastąpił nogą na dużego kruka, który stał na samym progu wjazdowym.
Ptak to był niepraktykowanej wielkości i nie bał się konia, ale nastawił mu się ostro, pierze najeżywszy. Zaskrzeczał głośno i przeraźliwie, a porwawszy się nagle z progu, czarnemi skrzydłami aż w oczy konia uderzył, i prosto siadł na ramieniu owego czarnego kawalera. Wstrzymuję silnie konia i gładzę go po najeżonej od strachu grzywie, aby go uspokoić, kiedy widzę, jak ta bestja czarna, ten kruk brzydki, ślipie na wierzch wysadziwszy, gruby dziób rozwarł i jakby ludzkim głosem, jeno tak przykrym a skrzypiącym, że aż po uszach chodziło, krzyczeć począł:
Arabet! Arathran! Arrathrran! Metatrran!
Słowa te, które ów szpetny ptak przeraźliwie wołał, wbiły mi się w pamięć głęboko, chociaż takie były dziwaczne, a mnie całkowicie niezrozumiałe, bom je później we Lwowie słyszał jeszcze wiele razy. Nieznajomy podróżny zaśmiał się i chwyciwszy kruka ręką, rzucił go poza siebie całym impetem, kruk zaś, padłszy na słomę w sieniach karczemnych, strzepał skrzydła, podleciał na pobliską drabinę i stamtąd począł się wrzaskliwie śmiać, to jest naśladować śmiech człowieczy, jakby się i z kłopotu mojego i z gniewu swego pana niepoczciwie urągał. Nieznajomy podróżny ukłonił mi się grzecznie, dotykając kapelusza, jakby mnie chciał przeprosić, a ja też oddawszy mu ten komplement, zsiadłem z konia, i oddając go memu luzakowi, poszedłem do izby.