Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
145

i przeciwnikowi swemu gębę naznaczył — z której to walki Dawida przeciw Goljatowi w całym regimencie dziwu i śmiechu było niemało.
Ale owo sprawdza się na mnie przysłowie: senectus garrula; człekby chciał wszystko jednym łasztem opowiedzieć, i z drogi zbiega, bo staremu łatwiejby jeszcze tysiąc jezdnych uszykować, aniżeli wszystkie reminiscencje w należytym utrzymać porządku.
Wracam już tedy co żywo do Rawy, do gospody pod czterma wiatrami i do owego czarnego nieznajomego. Otóż oczy te jego czarne a płomieniste jeszcze mnie bardziej olśniły, że twarz miał bladą, a w jakąś sinawość wpadającą. Nos miał długi, ściągły i dobrze zakrzywiony, a około ust i na całej twarzy biegał mu ciągle uśmiech jakiś przykry a nieczysty. Już ja tego dobrze opowiedzieć nie potrafię, bom w słowach nie bogaty i swady kunsztownej niewprawny — ale dość powiedzieć, że mi ten człowiek tak stanął przed oczyma, jakby żywcem ze snu ciężkiego był, a nie ze świata i z pod Bożego słońca.
Mimo woli mej patrzyłem długo na tego człowieka, jakby na widziadło jakie, gdy naraz mój koń, który zawsze bywał spokojny i powolny, parsknął głośno i drżąc cały w szalonym skoku, stanął dęba, tak gwałtownie a silnie wtył się odsądzając, żem omal co z siodła się nie powalił... Odwróciłem oczy od nieznajomego, szukając, czegoby mój koń tak się srodze nastraszył, i widzę, że mój siwosz omal nie