Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jesteście moimi gośćmi i zapraszam was na kieliszeczek. Myślicie, że mnie nie stać na to?
Wszyscy weszli do kawiarni i przez pół godziny rośli żołnierze w spiczastych kapeluszach pili śmiejąc się do rozpuku z wesołej staruszki.
Piła potem z żołnierzami innych krajów, przybranych w odmienne mundury, a wreszcie z żołnierzami francuskimi, którzy wśród ogólnego szału zachowywali wyraz poważny i skupiony, jakby niezupełnie zbudzeni ze straszliwego snu, który trwał lata całe.
Gdy noc zapadła, stara uczuła zmęczenie. Instynkt popchnął ją w kierunku jej dzielnicy. Szła wolno, powłócząc nogami, mimo znużenia jednak krzyczała i śpiewała razem ze wszystkimi ludźmi, napotkanemi po drodze.
Potrzeba wypoczynku i przyzwyczajenie zawiodło ją do kawiarni w której siadywała zwykle. Siedział tam ojciec Crainquebille, samotny i milczący, smętnie spoglądając na swój pusty kieliszek.
— Zapraszam ciebie również — rzekła stara. — Dziś wielki dzień dla Paryża. Pokój! Co mówisz o pokoju?
Crainquebille wzruszył ramionami. Później zachęcony widokiem pełnego kieliszka, który mu zafundowała stara, raczył przemówić.
— Hm... być może, że ludzkość wyjdzie lepszą z tych krwawych zapasów, być może, że się odrodzi i nauczy nareszcie żyć rozsądnie...
Potem uśmiechnął się ironicznie, czując, że go ogarnia znowu sceptycyzm.
— Chociaż z drugiej strony nikt nie może twierdzić, iż ludzkość zasługuje na odrodzenie i znalezienie drogi, mogącej jej trwałą zapewnić przyszłość...
Wkrótce potem stara przypomniała sobie o kinie. Myślała z rozkoszą o ciemnej sali i wygodnym