Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

brzystym włosem, ręce wznosząc ku niebu, kobieta śpiewała Marsyljankę. Tłum witał ją oklaskami. Nikt nie wiedział, kim była — wzbudzała jednak po drodze uczucie czci mimowolnej, jaką wywołuje starość. Niektórym widzom zdawało się, że to „bogini” rewolucji po stu latach letargu, powstała z grobu.
Nagle staruszka została sama. Armata i młodzi ludzie znikli. Była teraz na ulicy Królewskiej, w dzielnicy zbytkownych restauracji. Klijenci kawiarni Maxima, ludzie bogaci, mogący sobie pozwolić na ten zbytek, w radosnem uniesieniu rzucali w tłum butelki szampana.
Stara znalazła się naraz otoczoną przez gromadkę żołnierzy amerykańskich. Poznała ich jedynie po śpiczastych kapeluszach z czterech stron symetrycznie wgniecionych. Co za piękni i silni ludzie! a jaka dobroć bije z ich twarzy! — dostrzegała w nich pewne: rysy podobieństwa do swego ukochanego Alberta.
— Niech żyją Stany Zjednoczone!
Mogli się porozumiewać jedynie na migi, ale mniejsza o to — przy wzajemnej sympatji i dobrej woli więcej nie potrzeba...
Oni zaś, porwani wesołością starej, wybuchali głośnym śmiechem jak duże dzieci, odsłaniając przytem potężne szczęki i błyskając bielą zdrowych zębów.
Stara sięgnęła do wielkiej kieszeni, przyszytej pod spódnicą, w której chowała cały swój majątek. Miała za co poczęstować swoich przyjaciół.
Żołnierze protestowali ze śmiechem:
— Nie, to się nie da zrobić — przyjmować poczęstunek od kobiety?!
Jeden z Yankesów, umiejący trochę po francusku, rzekł wesoło:
— Jesteśmy bogatsi od pani — otrzymujemy nasz żołd w dolarach.
Spojrzała na garść pieniędzy, trzymanych w ręku: same miedziaki... ale cóż z tego?