Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zdjął kapelusz z tym samym wyrazem szacunku, jak wówczas, gdy modlił się na jej mogile:
— Czem mogę Pani służyć? — zapytał — czego Pani sobie życzy?
Kobieta zachowywała uporczywe milczenie, tylko jej oczy palące i ciemne wpatrywały się weń uporczywie. Wróciwszy do siebie, zamknął drzwi za sobą, mimo to kobieta wcisnęła się pomiędzy deski wraz z dzieckiem, uczepionem u jej ręki. Rozalindo sypiał w wielkiej izbie baraków robotniczych razem z 7-ma innymi kolegami. Mimo to kobieta, przybywająca z tam tego świata, gdzie nie obowiązują przepisy moralności ziemskiej — nie zawahała się wejść do izby i stanęła przy łóżku Rozalinda.
Ile razy oczy otworzył, stała przy nim sztywna, nieruchoma, wpatrując się weń nieustannie płomiennemi oczyma. Nazajutrz Rozalindo wytłomaczył sobie, że nieboszczka przyszła podziękować mu za olbrzymie procenta jakie dodał do zwróconej pożyczki. Jeżeli nie mówiła nic i miała oczy tak straszne to zapewne dlatego, że dusze, w czyśćcu będące, inaczej patrzeć nie mogą... Nie zatrwożył się przeto, gdy nocy następnej, wracając jak zwykle pijany do domu, zobaczył obok siebie kobietę w żałobie, trzymającą małe dziecko za rączkę.
Zdjął raz jeszcze kapelusz w grzecznym ukłonie:
— Niema Pani za co dziękować, słowa mego dotrzymuję zawsze święcie, a jeżeli czego żałuję, to że nie mogłem posłać Pani więcej pieniędzy, aby opłacić 10 mszy za spokój duszy Pani. Na przyszły rok, kiedy jeden z moich przyjaciół będzie tam tędy przechodził, być może przeszlę jeszcze cośkolwiek. Kobieta jednak zdawała się być głuchą i patrzyła wciąż uporczywie, podczas gdy trupia twarzyczka dziecka drgała wyrazem cichej boleści. I tym razem znowu niebosz-