Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lko 8 z kilkoma centami, ale trzeba się okazać wspaniałomyślnym wobec tych, którzy nam oddali przysługę. A przytem biedaczka potrzebuje zapewne jeszcze wielu mszy dla swego zbawienia.
Prosił również kolegę o wyjęcie z puszki pokwitowania, napisanego na skrawku gazety, a gdyby go tam nie było, o odszukanie człowieka, który zabierał jałmużnę, aby kwit od niego wydostać. W sprawach pieniężnych należy postępować rzetelnie, zwłaszcza gdy w grę wchodzą umarli. Skoro będzie miał kwit w ręku, odeśle mu go pocztą. Rozalindo wręczył ziomkowi jeszcze kilka pezos jako wynagrodzenie za kłopot, jaki mu sprawi wywiązanie się z danego mu polecenia.
Upłynęło kilka miesięcy. Rozalindo pracował usilnie. Jakkolwiek skory do zwady, unikał obecnie kłótni, tak łatwej w środowisku złożonem z awanturników z całego świata, którzy, udając się do pracy, brali ze sobą nóż i rewolwer. W dzień pracował w sąletrowni, wieczorem upijał się w pewnej kawiarni, którą sobie upodobał, a potem, chwiejąc się na nogach, powracał do swego baraku.
Nagle uczuł się chorym. Lekarz, świeżo przybyły z Santiago, przypisał chorobę nadużyciu alkoholu. Ale Rozalindo znał lepiej powód swej choroby, aniżeli zarozumiały chilijczyk.
Sypiał źle, a ponadto niepokoiły go straszliwe zmory.
Pewnego wieczora, kiedy powracał do domu kompletnie pijany, przystąpiła do niego kobieta wychudzona o cerze niemal miedzianej i wielkich, czarnych, płomiennych oczach, owinięta w ciemną mantę, trzymająca za rękę małe dziecko.
Rozalindo nie znał nieboszczki Correa i nigdy nie widział nikogo, ktoby mu ją mógł opisać, nie wątpił jednak ani na chwilę, że to była ona.