Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wróci, aby skoczyć nań z tyłu. Rozalindo ponownie cisnął w nią kamieniem, odpędzając od mogiły, którą widocznie zwierzę uważało za swoją prawowitą własność.
Potem ruszył w drogę. Nazajutrz zobaczył kilka dzikich lam na widnokręgu. Zaczynały się ukazywać pierwsze ślady życia roślinnego i zwierzęcego. W dnie następne lam było coraz więcej, a krzaki stawały się coraz wyższe i gęstsze. Droga schodziła zwolna na dół.
Następnego tygodnia zbieg nasz odnalazł ludzi i mógł się przespać w ubogiej wiosce. Schodząc coraz niżej, napotkał wreszcie gościniec, prowadzący z Boliwji do wybrzeży Oceanu.

III.

Od blisko pół roku Rozalindo pracował w saletrowniach na wybrzeżu Oceanu spokojnego w Antofagasta, Iquique lub nawet w Arica na Peruwiańskiej granicy.
Praca była ciężka i doskonale płatna. Europa potrzebowała sztucznych nawozów, a zwłaszcza jałowe piaski brandeburskie odmawiały wydania planów, jeśli im nie dostarczono pożywienia w postaci saletry chilijskiej. Pokój panował podówczas na całym świecie, a wielki przyrost ludności wymagał zwiększenia produkcji rolnej. Do portów Pacyfiku szły nieskończone szeregi okrętów z ładunkami węgla, ażeby po tygodniu odpłynąć napełnione saletrą. Tysiące ludzi pracowało nad wydobyciem z ziemi tej białej substancji, zawierającej w sobie zaczyn płodności roli. Rąk było potrzeba do pracy, płacono dobrze, pieniądze płynęły szeroką falą.
Rozalindo uważał za szczęśliwe zrządzenie losu wypadek, który go zmusił do opuszczenia kraju i za-