Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niechania raz na zawsze twardej i nie opłacającej się pracy mulnika. Zarabiał teraz w przeciągu kilku tygodni więcej, aniżeli dawniej przez rok cały, nie licząc tego, że życie tutaj było o wiele łatwiejszem i przyjemności w niem nie brakło.
W saletrowniach pracowali ludzie z różnych krajów, niemal wszyscy bezżenni. W dnie świąteczne, robotnicy, lubiący wódkę, wyprawiali w kawiarniach i szynkowniach najdziksze awantury.
Nie wiedzieli, na co wydawać pieniądze w kraju, gdzie żyje się z dnia na dzień, oszczędności nikt nie robi, a rozrywki zdarzają się rzadko. Byli tacy, dla których ulubionym sportem stało się strzelanie z rewolwerów do ustawionych za ladą szynkowni butelek. Za szczyt szyku uchodziło rozbicie kulą butelki europejskiego szampana, aby wobec zachwyconych świadków rzucić na stół jej cenę, któraby oburzyła niejednego miljonera w innem środowisku. Inni, ażeby wypić lampkę wina, kazali odbijać czop beczki, wylewając całą jej zawartość i płacili za wyrządzoną szkodę ostentacyjnie wobec świadków, ażeby pokazać, iż stać ich na to.
Podobnemi i mniej jeszcze niewinnemi wybrykami zabijali nudy w tym kraju, gdzie tyle było pieniędzy a tak mało rozrywek. Bogactwo kraju stanowiła gruba warstwa saletry, pokrywająca ziemię, ale ta biała sól, służąca do użyźniania roli w dalekiej Europie, wskutek swego nadmiaru zabijała wszelki ślad roślinności, jak trucizna, w małych dawkach ratująca życie ludzkie — zabójcza w większych ilościach.
Ta okolica złotodajna, pozbawiona wszelkiego śladu roślinności, była nad wyraz smutną. Największym zbytkiem mieszkańców było posiadanie u siebie kilku wazoników kwiatów; woda do ich podlewania kosztowała niemniej od win najdroższych... Nieskończone karawany mułów, przenoszących z głębi kraju do portów ładunki saletry, zdawały się wspominać