Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mało, ażeby dać nieboszczce Correa jałmużnę. Pomyślał również, że czeka go jeszcze daleka droga i że musi przetrwać do czasu znalezienia zarobku co oczywiście kosztuje — a zapas pieniędzy, jaki posiadał, był stanowczo niewystarczający.
Gdy tak rozmyślał, z poza kupy kamieni odezwał się głuchy pomruk, a ponad złomem starego muru wynurzyła się głowa zwierzęcia o płowej sierści, najeżonych wąsach i zielonych kocich oczach ze złotawym połyskiem.
Góral znał dobrze to zwierzę i nie lękał go się bynajmniej. Była to puma, która zdawała się wahać — napaść czy uciec?
Gaucho krzyknął głośno i cisnął w pumę kamieniem. Puma uciekła, zatrzymując się jednak w pewnej odległości. Mogiła Correa zdawała się być jej stałem legowiskiem. Tutaj, gdzie ruch przechodniów był największy, najłatwiej mogła znaleźć pożywienie, czy to i pozostawianych przez przechodzące karawany odpadków, czy też — napadając znienacka na znużone uciążliwą drogą zwierzęta lub ludzi.
Kto wie, czy w ciele zwierzęcia nie pokutowała dusza nieboszczki?...
Odpędziwszy pumę, przestał się nią zajmować, spoglądając na blaszankę z jałmużną. Przyszła mu myśl, godna zastanowienia, właśnie w chwili ukazania się pumy.
On był żywym człowiekiem i potrzebował pieniędzy, podczas gdy nieboszczka — Correa, nie potrzebowała jeść i nie musiała, tak jak on, przedostać się do Chili, aby znaleść zarobek. Bezwątpienia pieniądze te będą leżały tutaj jeszcze przez długie miesiące, zanim ktoś przyjdzie po nie. Czemużby nieboszczka nie mogła zrobić korzystnego interesu, pożyczając mu za rewersem na dobry procent niepotrzebne jej na razie pieniądze? Ani przez chwilę nie dopuścił do siebie myśli przywłaszczenia sobie tych