Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jaciela rozpoczął wędrówkę po wszystkich lokalach zabawowych jakie tylko były w mieście.
Wszędzie tańczono „zamakuekę”, którą tutaj nazywają „Chilenitą“.
Około północy obaj przyjaciele, zlani potem i zlekka oszołomieni nadmiarem wypitych trunków postanowili wstąpić jeszcze do pewnego lokalu, gdzie przy dźwiękach harfy kobiety tańczyły z mężczyznami olbrzymiego wzrostu. Byli to gauchosi, przybyli ze stepów Gran Chaco ze stadami owiec, ludzie o wspaniałej postawie, podobni do legendarnych rycerzy.
Brzęczały żałosne tony harfy, gauchosi podskakiwali na miejscu, brzęcząc ostrogami, goniąc metyski w bufiastych spódnicach, które wykręcały się zręcznie, wywijając koronkową chusteczką, bez której niepodobna tańczyć „chilenity”.
Ostre tony harfy i wódka wypita podrażniły nerwy dwóch przyjaciół, a rozdrażnienie to przybrało postać niepohamowanej nienawiści do tych gauchosów z Gran Cnaco. Poco oni tu przyszli, ci cudzoziemcy? Czemu ośmielają się tańczyć z naszemi kobietami? Coprawda, obaj dobrze wiedzieli o tem, że kobiety tańczyły ze wszystkimi bez różnicy i że większość ich stanowiły również cudzoziemki z Boliwji i Chili, ale chodziło przecież tylko o pretekst do bójki. Po chwili, niewiadomo z jakiego powodu, rzucili się z nożami na gauchosów, ci również wydobyli noże.
Ktoś kogoś ranił, kobiety narobiły krzyku, człowiek z harfą uciekł, nadbiegli sąsiedzi, potem zjawiła się policja, która tej nocy pełniła służbę z większą niż kiedykolwiek gorliwością, wiedząc dobrze o tem, jakie bywają zazwyczaj skutki wielkiego zbiegowiska podczas uroczystości patrona stolicy.
Przyjaciele zdołali się zawczasu ulotnić, a kiedy z czupryn im się wykurzyło i ostygł ich zapał, wyszli za miasto.