Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kowanych spódniczek wyglądały ich bose nóżki, ofiarowały się bowiem boso wziąć udział w pochodzie. Były tam również stare kobiety o skórze pomarszczonej, które głośno wzdychały i roniły łzy.
Na końcu, zmieszani z tłumem kobiet, szli gauchosi, brodaci, włochaci, o cerze spalonej przez słońce i wichry pustyni, w podartem poncho i dziurawych butach, z których wyzierały niczem nieosłonięte palce. Ani jeden z tych jeźdźców obdartych o orlim profilu, nie zaniedbał przypiąć sobie olbrzymich ostróg. Umarliby raczej z głodu, aniżeliby się mieli wyrzec godności ludzi konnych.
Cały ten tłum różnobarwny miał oczy zwrócone na drobne płomyki, drgające nad zasuniętą dłonią i uważali starannie, aby świeczka nie zgasła. Niektórzy nieśli w każdem ręku po cztery świece wsadzone pomiędzy palce, reprezentując w ten sposób tych, którzy osobiście udziału w procesji wziąć nie mogli. Rozalindo znajdował się w ich liczbie, a jeden z jego przyjaciół, idący obok, niósł sześć świeczek pozostałych. A, że obaj byli młodzi, starali się zawsze tak urządzić, aby się znaleść w pobliżu najładniejszych parafianek.
Rozalindo ani chwili się nie wahał wypełnić sumiennie wszystkie otrzymane zlecenia. Cudownej figury oszukać nie sposób! Pozwolił sobie jedynie przy zakupnie świeczek porobić pewne oszczędności, kupując mniejsze, niż tego żądali ofiarodawcy.
Pobożni parafianie, których nie stać było na zakupienie świeczki, okazywali swoją gorliwość, wyręczając ludzi, niosących cudowną figurę — czynili to jednak w taki sposób, iż z obawy, aby chwiejąca się od zbytku gorliwości figura nie doznała szwanku, policja zmuszona była rozpędzać ich kijami.
Po skończonej procesji Rozalindo zgasił swoje czternaście świeczek i obliczył, ile dać mu mogą za pozostałe ogarki. Potem w towarzystwie swego przy-