downiach pod pokładem był już ładunek pocisków, jaki powieźć miano na Bliski Wschód. Nadszedł wreszcie rozkaz wyjazdu. Pewnego szarego dżdżystego rana „Marę Nostrum“ wypłynęło z portu wojennego w Breście, minęło ponurą „zatokę Topielców“ cmentarz statków żaglowych, i podążyło na południe ku cieśninie Gibraltarskiej.
Ferragut dumny był teraz naprawdę ze swego statku. Nie był już, jak poprzednio, niewolnikiem losu: szczęście nie miało mu już być jedyną tylko ucieczka. Stacje telegrafu bez drutu strażowały zań wzdłuż brzegów, udzielały mu wskazówek co do kierunku, jaki ma obierać, by się wystrzegać wroga. Aparaty stukotały w odległych rozmowach. Wreszcie na tyle statku było działo pod pokrowcem z ceraty.
Ziściły się nieomal dawne marzenia Ulisesa, gdy jako dziecko jeszcze zaczytywał się w historjach korsarskich i powieściach o morskich przygodach. Miał już się prawo zwać, jak średniowieczni żeglarze, „kapitanem morza i wojny“. Gdyby się tak pojawił jakiś okręt podwodny, to natrze nań dziobem: gdyby go zaś statek nieprzyjacielski miał ścigać, to zdoła odpowiedzieć mu działowemi strzałami.
Z natury żądny przygód, teraz pragnął takiego spotkania. Już raz w życiu ominęła go sposobność stoczenia bitwy morskiej. Chciał się przytem przekonać, jak zachowa się jego nowa załoga, owi małomówni, skromni marynarze, którzy już walczyli na lądzie i zaglądali już śmierci w oczy.
Marzenie się wkrótce ziściło. Na wysokości Lizbony, zrana, gdy właśnie kładł się spać, (zeszedł do kajuty na chwilę przedtem po nocy, spędzonej na pokładzie), zbudziły go krzyki i odgłos kroków.
Okręt podwodny wynurzył się o jakieś tysiąc pięćset metrów i całą parą pędził wprost na „Mare Nostrum“ w obawie zapewne, że parowiec zechce mu się wymknąć. Chcąc zmusić przytem statek
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/301
Wygląd
Ta strona została przepisana.