Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

handlowy do zatrzymania się, łupnął weń dwoma pociskami, które wpadły opodal w wodę.
Parowiec zwolnił biegu, ale tylko poto, by przybrać dogodniejsze dla się stanowisko, z którego mógłby zażyć działa, umieszczonego na tyle. Po pierwszych zaraz strzałach okręt podwodny się odsunął, zdziwiony niewątpliwie tą niespodziewaną odpowiedzią.
Bój trwał około pół godziny; z obu stron padał strzał za strzałem. Ferragut stał w pobliżu działa, podziwiając zimną krew obsługi. Jeden z kanonjerów miał nieustannie pocisk na ręku, gotów go podać niezwłocznie towarzyszowi broni, który coraz chwytał go szybko i pchał w dymiącą paszczę działa. Celowniczy skupił się cały we wzroku i, pochylony nad działem, przesuwał coraz linję celu, wyszukując słabszych punktów w owym szarym, podługowatym kadłubie, co jak wieloryb ledwie się wynurzał z pod wody.
Nagle grad rozprysków spadł na przód statku. Pocisk nieprzyjacielski wyrżnął w pokład, mianowicie w strop nad kuchnią i przednim kasztelem. Caragol, stojący we drzwiach swego przybytku, podniósł obie ręce do kapelusza. Gdy się rozwiała żółta chmura dymu, dojrzano go, jak stał, macając się rękoma po obnażonej, skrwawionej głowie.
— To nic, — rzekł — szczapka drzewa zadrasnęła mię tylko do krwi. Ognia! Ognia!...
Wrzeszcza! prawie, tak go roznamiętniła kanonada. Upił się jakby zapachem prochu, suchym stukotem wystrzałów. Skakał w górę i klaskał w ręce z zapałem żołnierza starożytności, wykonywującego taniec wojenny.
Kanonjerzy na tyle pracowali ze zdwojoną energją, pocisk za pociskiem padał w coraz krótszych odstępach.
— Dostał! dostał!... — zaczął nagle wołać Caragol.