Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wynurzywszy się z poza zwału węgla. Ferragut ruszył na odsłoniętą połać portu. Cała siła woli skupiła się w pragnieniu podejścia jak najśpieszniejszego do statku.
Błysło nagle światełko, zgasło, i rozległ się trzask wystrzału. Poczęto doń strzelać. Wnet z kilku stron naraz błysły malutkie światełka i jął się sypać suchy terkot w nocną ciszę. Istny regularny ogień bojowy. Strzelane też poza nim. Posłyszał, jak kule świstały mu koło uszu, poczuł nagle palący ból w ramieniu: miał wrażenie, jakgdyby go ktoś uderzył rozpalonym kamykiem.
Śmierć była nad nim: zbyt wielu było przeciw niemu. I, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, instynktownie padł na ziemię, jak człowiek konający.
Rozległo się jeszcze kilka strzałów rewolwerowych. Poczem zapadła cisza, którą tylko mąciło zajadłe naszczekiwanie psa z bliskiego już statku.
Ulises spostrzegł, że człowiek jakiś zwolna doń podchodzi. Pozwolił mu się zbliżyć, zaciskając silnie w prawem ręku nabity jeszcze rewolwer. Nagle podniósł dłoń, niemal sięgając głowy, jaka się nad nim schyliła. Dwie błyskawice buchnęły mu z ręki. Przy świetle pierwszej Ulises dojrzał jakąś twarz dobrze sobie znaną... Czy to nie Karol, prawa ręka doktorki?... Za drugim błyskiem dojrzał jeszcze wyraźniej. Tak, to istotnie był Karol, z wykrzywionemi konwulsyjnie rysami, z czarną dziurą w skroni... Wyprostował się w ostatniem drgnieniu agonji, poczem padł na wznak, rozłożywszy szeroko ręce.
Trwało to ledwie mgnienie oka. Kapitan powinien był myśleć o sobie jedynie: porwał się skokiem z ziemi i ruszył biegiem, pochyliwszy się mocne ku przodowi, by dawać jaknajmniejszy cel do strzału.
Bał się salwy nieprzyjacielskiej, gradu kul. Ale ludzie z pościgu zmyleni ciemnością, wahali