Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Naprzód! Naprzód! — krzyczała mu nad uchem pycha.
Wyjął był rewolwer; trzymał go mocno w prawej dłoni. Po trzykroć razy przeszedł był koło samotnych karabinjerów, ale nie chciał się do nich zwracać. „Naprzód! Baby tylko prosiłyby o pomoc!“ Zresztą nie mógł twierdzić, że ktoś szedł za nim w tropy. Mogło to być jedynie przywidzenie.
Nim jednak uszedł kilka kroków, wątpliwości się rozproszyły: istotnie był śledzony. Jak ścigany odyniec odczuł, że naganka zachodzi mu drogę. Po prawej ręce miał wodę; po lewej ludzie jacyś biegli poza stosami ładunków, by mu zastąpić od przodu; poza nim inni szli zdała, chcąc odciąć odwrót.
Mógł się był sam puścić biegiem z kolei, by wyprzedzić tych, coby napadli od czoła; ale czyżby mężczyzna z rewolwerem w garści miał uchodzić przed niebezpieczeństwem? Zresztą ci, co byli na tyłach, puściliby się za nim w pogoń. W mrokach nocy rozegrałoby się polowanie na człowieka; on, Ferragut, byłby zwierzyną, ściganą przez tę kanalję z baru... A, nie!... Kapitanowi stanęło na pamięci, jak von Kramer uciekał w biały dzień po tchórzowsku przez nabrzeże w Marsylii... Umrzeć? Zgoda. Ale nie w ucieczce.
Ruszył szybciej naprzód. Odgadł już plan swych nieprzyjaciół. Nie chcieli, by ich spostrzegł w tej części portu, zatłoczonej ładunkami. Ferragut mógłby tu bowiem z łatwością znaleźć jakąś kryjówkę. Woleli czekać nań w pobliżu statku; była tam przestrzeń wolna, przez którą przejść będzie zniewolony.
— Naprzód! — powtórzył sobie znowu w duchu Ulises. — Jeśli mam umrzeć, niechże się to stanie w obliczu „Mare Nostrum“.
Parowiec był już blisko. Rozpoznał jego czarną sylwetę. A wtem pies pokładowy zaczął naszczekiwać zajadle; zwietrzył widać kapitana i ludzi z pościgu.