Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się przez chwilę: zastanawiali się, czy to nie kapitan upadlł ponownie na ziemię, rażony dwukrotnie.
Skoro jednak spostrzegli, że człowiek ten biegnie ku statkowi, zrozumieli, że padli ofiarą pomyłki i poczęli znów ostrzeliwać zbiega. Ferragut bieg! śród kul skrajem nabrzeża wzdłuż „Mare Nostrum“. Ocalenie teraz było kwestją sekund z warunkiem wszakże, by kładka nie była jeszcze ściągnięta... Ale nie, właśnie na nią stąpnął, gdy człowiek jakiś ze lśniącym przedmiotem w dłoni ruszył mu naprzeciw. Był to jego zastępca właśnie, dążący gdzie strzelano, by nożem wyciąć mu przejście.
Kapitan bał się, że go nie pozna.
— Toni!... To ja!... — szepnął przytłumionym głosem.
Znalazłszy się na pokładzie, odzyskał niezwłocznie zimną krew. Przez chwilę trwała cisza ponura. Poczem w dali rozległy się świstki i nawoływania. To karabinjerzy i dozorcy portowi zwoływali się, by razem ruszyć na patrol.
— Ściągnąć kładkę! — nakazał Ferragut.
Nadbiegło trzech marynarzy; Toni pomógł im ściągnąć pośpiesznie kładkę. Potem pogroził psu, by go uciszyć.
Ferragut, wsparłszy się na burcie, pilnie wpatrywał się w nabrzeże. Zdawało mu się, że dostrzego kilku ludzi, niosących zwłoki. Pod wpływem resztek gniewu wzniósł rękę, dotychczas ciągle jeszcze uzbrojoną, i wycelował. Wnet jednak ją opuścił... Przypomniał sobie o nadbiegających żołnierzach: wołał, by na statku jego panowała cisza.
Zdyszany jeszcze wszedł do salonu okrętowego i siadł. Toni poszedł za nim. Skoro się znaleźli w orbicie bladego światła, jakie rzucała na stół zawieszona u stropu lampa, Toni zwrócił uwagę na lewe ramię Ferraguta.
— Krew!