Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

słuszna, słowem i czynem starając się mu sprawiać przyjemność. A przecież brakło czegoś, co było wdziękiem czasów minionych. Ulises, jurny z natury i nie mogący powstrzymać się od pieszczot małżeńskich, chciał mimo wszystko z praw swych skorzystać. Ale pieszczoty te tchnęły jedynie smutkiem.
Nie był się w stanie nawet łudzić: pod tym względem żona wyczuwała dlań odrazę. Dawne uczucia nie mogły były wskrzesnąć. Dzieliło ich zawsze widmo Estebana... I to już tak będzie wiecznie. Ferragut wówczas, zorjentowawszy się, zapragnął uciec jaknajprędzej z Barcelony. Doprawdy, dom ten już nie był jego domem...
Gdy więc kończono ładowanie statku, Ulises przechadzał się po mieście, składał wizyty krewniakom swym fabrykantom, albo też, jak człowiek, nic nie mający do roboty, przesiadywał godzinami całemi po kawiarniach.
Napotykając Niemców, — od czasu wojny bardzo wielu ich było w Barcelonie, — Ferragut odgadywał narodowość ich od pierwszego rzutu oka. Napływały mu wnet na myśl wspomnienia o synu i znowu poczynał marzyć o krwawych pomstach. Niekiedy pragnął był rozkazywać żywiołom i móc piorunami porazić wszystkich swych wrogów. Na widok, jak się gnieździli w jego własnym kraju, brała go rozpacz, iż musi się o nich ocierać i że opiekuje się nimi prawo...
Rankiem lubił się przechadzać po Rambli, przypatrując się wystawom kwiaciarni. Szedł zwolna między ścianami z kwiatów, perlących się jeszcze od ros porannych. Na stołach wznosiły się stosy, gdzie wszystkie barwy tęczy kojarzyły się ze wszystkiemi zapachami, jakiemi tylko zdoła tchnąć ziemia.
Był to początek wiosny. Stare drzewa na Rambli okrywały się liściem; w miodem ich uli-