Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stnieniu ćwierkały ptaki, jak w letni dzień niezmęczone koniki polne.
Pewnego ranka kapitan, przeciskając się zwolna przez tłum, spostrzegł, iż idzie za nim jakaś kobieta. Wyminęła go parokrotnie, uśmiechając się, jakby szukając pretekstu do nawiązania rozmowy. Natarczywością tą kapitan nie był bynajmniej pogłaskany mile. Kobieta mogła mieć lat około czterdziestu, piersi miała wydatne i rozłożyste biodra; z koszykiem na ręku nie różniła się niczem od kucharek, jakie po dokonaniu codziennych zakupów przychodziły tu jeszcze po pęk kwiatów.
Jakby zdawszy sobie sprawę, że uśmiechy jej i powłóczyste spojrzenia nie czynią wrażenia na marynarzu, kobieta podeszła wprost doń i nagabnęła go po katalońsku:
— Przepraszam pana, czy pan nie jest przypadkiem kapitanem okrętu, don Ulisesem!
Przekonawszy się, że istotnie miała przed sobą don Ulisesa, kucharka ciągnęła dalej z tajemniczym uśmiechem:
— Pewna bardzo piękna pani pragnęłaby pana widzieć.
I wskazała mu adres jednej z „torre“ u podnóża Tibidabo w nowej dzielnicy. Panią tę zastać można o trzeciej popołudniu.
— Niech pan przyjdzie, niech pan przyjdzie, „seńor“! — dodała ze słodkiemi obietnicami w spojrzeniu. — Nie pożałuje pan napewno wycieczki.
Wysłanniczka, ukończywszy swą misję, odeszła. Ulises chciał ruszyć za nią, ale tłusta jejmość odwracała się i spoglądała parokrotnie poza siebie. Potem, umiejąc widocznie kluczyć i mylić ślady, zagubiła się nagle w tłumie na placu Katalońskim; Ferragut nie zdołał się nawet zorjentować, kiedy i jak znikła mu z oczu.