Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na początku w tym ogrodzie, rozwiał się na wspomnienie tak wrogo dlań usposobionych podwładnych. Zwierzanie się ze zmartwień przed starą przyjaciółką sprawiało mu ulgę. Miał dla niej życzliwość, która popycha najwyżej postawionych do otwierania duszy skromnym biedakom.
— Nie masz pojęcia, Tomaso, ile cierpię przez tych ludzi. Chcę poddać ich swemu autorytetowi ponieważ jestem ich zwierzchnikiem, ponieważ winni mi są posłuszeństwo w imię dyscypliny, bez której zginie Kościół, zginie religia; a oni się opieraja nie słuchają mię. Krzywiąc się, spełniają me rozkazy, a kiedy chcę pokazać swą władzę, najmarniejszy proboszcz wystawia swoje prowizoryczne prawa, zaczyna walkę, szuka pomocy w duchownym trybule, a nawet, jeśli uważa to za potrzebne u papieża. Jestem ich zwierzchnikiem czy nie? Czyż pasterz pyta swych owiec? czy ich się radzi żeby wyprowadzić je na dobrą drogę? Męczą mię, wprawiają w osłupienie ciągłymi skargami i kłótniami.
— Nie ma między nimi nawet potowy uczciwych ludzi; to tchórze i warchoły. Wobec mnie schyłają czoła, uśmiechają się słodko, pieją hymny na cześć Jego Eminencyi, ale niech tylko odwrócę się plecami, wypełzają kąsające żmije, skorpiony których jad zaraża wszystko...
— Ach, Tomaso, zlituj się nademną. Jak tylko pomyślę o ich niegodziwości, staję się chory.
— Nie należy się tak przejmować — odparła ogrodniczka. — Jesteś ponad nimi, poskromisz ich.