Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oczywiście, że poskromię! przecież nie oni mnie zwyciężą. Tego by tylko brakowało. PoraZ pierwszy nie ja byłbym na wierzchu... W gruncie rzeczy intrygi tych plotkarzy mało mnie wzruszają. Wiem, że w końcu będę miał tych wszystkich nędzników u swych stóp. Ale ich języki, Tomaso! Co oni mówią o stworzeniu, które kocham najwięcej ze wszystkiego na świecie. Oto, co mnie rani, co mnie zabija...
Tu zbliżył się do ogrodniczki, mówiąc cichym głosem...
— Znasz moją przeszłość lepiej, niż ktokolwiek inny: Opowiedziałem ci ją, boś wzbudzała we mnie zaufanie. Wreszcie nie jesteś głupia i domyślasz się tego, czego nie wiesz. Mówiłem ci czem jest dla mnie vizytacya, a wiesz przecie, co ci nędznicy mówią o niej... Nie udawaj, wiesz o tem dobrze: wszyscy, nietylko w katedrze, ale nawet w mieście wiedzą o tych oszczerstwach, a wielu im wierzy. A ja nie mogę powiedzieć prawdy, nie mogę jej wykrzyczeć wszędzie, ta suknia nie pozwala mi...
I pokurczonymi palcami zaczął gnieść sutannę,, jak, gdyby pragnął rozerwać ją na części. Nastała chwila ciszy. Don Sebastyan utkwił w ziemię surowe, twarde oczy, zacisnął pięści, jakgdyby chciał uderzyć niewidzialnego nieprzyjaciela. Od czasu do czasu chwytały go zwykłe bóle, wyrywające z piersi jego bolesne westchnienia.
— Dlaczego myślisz o tak brzydkich rzeczach — odezwała się ogrodniczka? Szkodzisz tem tylko