Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

twego ojca zakrystyana, lub wydzierałem ci przemocą śniadanie... Pamiętasz Tomaso?
Dwoje starców zapomniało zupełnie o różnicy położenia, jakie zajmowali w społeczeństwie i z braterską szczerością istot, idących już ku śmierci, wskrzeszali wspomnienia dzieciństwa. Wkoło nich nic się nie zmieniło — ani ogród, ani klasztor, ani katedra; — prałat, powiódłszy oczyma po, otaczających go przedmiotach mógł myśleć, że jest jeszcze mona guillem z przed pół wieku. Niebieskie koła cygarowego dymu bezustannie zwracały myśl jego ku przeszłości.
— Pam iętasz, jak ojciec twój wyśmiewał się ze mnie? Czem chcesz być? — pytał mię. A ja odpowiadałem niezmiennie: arcybiskupem toledańskim. Wtedy zaczynał się śmiać i wołał — ten mały jest Sykstusem V. Kiedy zostałem biskupem, przypomniałem sobie jego drwiny i żałowałem bardzo, że umarł: byłbym szczęśliwy, widząc jego łzy radosne na widok, jak mały chłopiec z chóru przywdział mitrę biskupią... Lubiłem zawsze twoją rodzinę — jesteście dzielni ludzie... Dzięki wam niejednokrotnie zaspakajałem mój głód.
— Cicho Emimencyo, cicho. Nie mów takich rzeczy. Ja powinnam ci dziękować za twą dobroć i prostotę — zajmujesz przecie pierwsze miejsce po papieżu.
I staruszka w zapale szczerości dodała natychmiast:
— Wreszcie nie tracisz na tem nic. Takich przyjaciół, jak ja, nie znajdziesz nigdzie. Tak, jak wszystkich wielkich świata tego, otaczają cię sami