Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pochlebcy i łotry. Gdybyś był biednym kapłanem wiejskim, odprawiającym spokojnie swą mszę i jedzącym skromny obiad, niktby się na ciebie nie patrzył, ale Tomasa pozostałaby taką samą przyjaciółką, gotową na wszelkie usługi... Jeśli cię tak bardzo lubię to dlatego, że jesteś prosty i miły. Ale gdybyś był równie dumny, jak tylu innych biskupów, pocałowałabym twój sygnet, i dowidzenia: kardynał niech zostaje w swym pałacu, ogrodniczka — w ogrodzie.
Arcybiskup przyjął z uśmiechem energiczną szczerość starej kobiety.
— Dla mnie pozostałeś zawsze Don-Sebastianem. Kiedyś mi powiedział, żeby nie nazywać cię Eminencyą, żeby nie zwracać się do Ciebie z ceremoniami, jakich używają inni, mówiąc do Ciebie, zrobiłeś mi tem większą przyjemność, niżbyś zrobił podarowaniem Kapy Dziewicy del Sagrario. Te nazwy ceremonialne męczyłyby mię. Miałabym ochotę krzyknąć: Jakżesz mogę mówić — illustrissime Eminencia, kiedyśmy się tyle razy darli za włosy, będąc dziećmi. Oh, bo byłeś wtedy małym rozbójnikiem — nie znosiłeś widoku kawałka chleba, brzoskwini i innych przysmaków, żeby mi ich nie wyrwać! Dopiero, kiedy dostałeś pierwsze święcenie zaczęłam odnosić się do Ciebie z szacunkiem: nie mogłam Cię dłużej traktować, jak prostego mnicha.
Dwoje starców pogrążyło się w milczeniu. Oczy ich z rozrzewnieniem błądziły po ogrodzie, jakgdyby każde drzewo i każde sklepienie łuku budziło w nich wspomnienia.
— Wiesz co mi teraz przyszło na pamięć? — po-