Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wprowadził mię w doskonały humor. Nie chciałem się z nimi stykać. Ażeby lepiej zamanifestować swe intencye, przyszedłem odwiedzić ciebie. Będą wiedzieli, że czuję się dobrze, że choroba była tylko pretekstem i że arcybiskup nie przyszedł na chór, żeby uniknąć stosunku z kanonikami, od których oddala się nie przez pychę, ale z poczucia godności, ponieważ nie zawahał się wyjść z pałacu, żeby złożyć wizytę swej starej przyjaciółce ogrodniczce.
I ten wielki człowiek, wzbudzający taki postrach, śmiał się, jak dziecko, myśląc o przykrości, jaką ta wizyta zrobi członkom kapituły.
— Nie myśl jednakże, Tomaso, że jestem tu tylko z tego powodu. Byłem smutny i znudzony. Vizytacya bawi się z przyjaciółmi z Madrytu; miałem napad gniewu tak straszny, jak niegdyś. Chciałem cię zobaczyć — przytem przypomniałem sobie, że ogród katedralny tchnie zawsze taką świeżością. Niedaleko stąd jest gorąco, jak w piecu. Ach, Tomaso, jaka ty jesteś zdrowa! Szczupła i ruchliwa zachowałaś się znacznie lepiej, niż ja. Nie pokryłaś się tłuszczem, jak grzesznik, który do ciebie mówi i nie masz zmartwień, spędzających ci sen z powiek. Włosy twe są prawie czarne, zęby zdrowe; nie potrzebujesz, jak twój kardynał, nosić fałszywej szczeki w ustach... Co nie przeszkadza, Tomaso, że jesteś równie stara, jak ja. Chociaż nieskończoną jest dobroć Stwórcy względem nas, niewiele lat pozostaje nam jeszcze do życia. Oh, jeśli można byłoby powrócić do tych czasów, kiedy w małej, czerwonej sutannie przychodziłem do