Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chorego, który sam zjadał tyle, co reszta rodziny — Vara de Palo wiedział, że jedyna nadzieja uzdrowienia polegała na odżywianiu i w swej troskliwej dobroci nie zbliżał się nigdy do brata, bez jakiegoś przysmaku do jedzenia, lub picia. Dlatego też w ostatnich dniach miesiąca bywał zmuszony prosić o pomoc Srebną Laskę i poddawać się lichwiarskim wymaganiom starego księdza. Skrupuły, wywołane przez miłość własną, znikały wobec nadziei zarobienia paru pesatas.
— Ależ nie, ty tego nie zrobisz — zaczął znów Don Antolin, tonem drwiącym. — Jesteś na to zbyt „zielony“, twoja godność ucierpiałaby, gdybyś był zmuszony nieść Pana po ulicach Toleda.
— Myli się pan — odparł Gabryel. — Jeśli chodzi tylko o to, żeby chcieć — ja chcę. Ale czy chory będzie w stanie podołać pracy?
— Nie niepokój się o to — odpowiedział ksiądz z przekonaniem. — Tuzin mężczyzn będzie pchało wóz, a będą to chłopy mocne. Będziesz tam tylko dla zaokrąglenia liczby. Wreszcie każę im traktować ciebie z pewnymi względami.
— W takim razie postanowione, Don Antolinie,;możesz liczyć na mnie. Chętnie zarobię zawsze, jeśli nadarzy się sposobność. Zejdę w tej chwili do katedry.
Zdecydowała go ostateczna chęć wyjścia na miasto, nie będąc przez nikogo widzianym — przechadzania się po ulicach Toleda, gdzie nie postawił stopy, odkąd zamknął się w katedrze; przytem próżność jego łechtało to paradoksalne położenie: bezwyznaniowiec, obalający wszystkie twierdzenia re-