Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mając w podejrzeniu szczerość słów jego. Lecz, przekonawszy się, że ten nie drwi, odpowiedział z zadowoleniem:
— Tak, święto zapowiada się dobrze. Będzie wiele osób, pragnących obejrzeć nasze skarby... Ach, moje dziecko, bardzo nam tego potrzeba! Ty, który radujesz się z naszych nieszczęść, powinieneś być zadowolony! Jesteśmy w takiej nędzy, że musimy robić nadludzkie wysiłki, by zapłacić te głupie parę groszy, które trzeba teraz wydać.
I Don Autolin zamilkł, oczy jednak miał ciągle utkwione w Gabryela. Na twarzy jego odmalowała się gra dziwnych uczuć, jakgdyby niezwykła myśl przyszła mu do głowy, a on z niepokojem pytał sam siebie, czy przyjąć ją lub odrzucić. Wreszcie oblicze jego opromienił radosny uśmiech.
— A propos, Gabryelu — powiedział słodkim a jednocześnie zaczepnym tonem — mówiłeś któregoś dnia, że pragnąłbyś trochę zarabiać, aby ulżyć bratu. A więc dziś nastręcza się sposobnouć zarobku. Czy nie chciałbyś być jednym z tych, którzy ciągnąć będą wóz z Najświętszym Sakramentem?
Gabryel miał już złośliwemu księdzu, w którego słowach uczuł ironiczne naigrawanie, odpowiedzieć dumnie, lecz nagle owładnęła nim chęć tryumfu nad Srebrną Laską — postanowił przyjąć propozycyę. Przytem byłby naprawdę szczęśliwy, gdyby mógł przynieść parę groszy do domu, którego budżet obecność jego bardzo nadwyrężała. Skromna pensya brata i drobne dochody od kapelmistrza przestały wystarczać, skoro Estaban musiał żywić