Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jak nigdy, przed tym. Tylko Jedna myśl świdrowała jej mózg:
— Znów złodziej... Znów złodziej...
A młody człowiek, jakby odczytywał jej myśli z twarzy, rzekł:
— Klawy Janek Jest lepszym zawodowcem ode mnie.
Aniela chwyciła go za klapy i krzyknęła:
— Kim jesteś i skąd przybywasz?
Stasiek Lipa z jękiem osunął się na fotel:
— Taka pomyłka.... Taka fatalna pomyłka... — powtarzał samemu sobie. — A ja, stary dureń, sądziłem, że to poczciwy człowiek!...
Młody człowiek odpowiedział Anieli:
— Wszak jesteśmy tylko ludźmi.
— Ale jak się tu dostałeś? — grzmiała Aniela.
— O tym byłoby zbyt wiele do opowiadania — uśmiechał się młody człowiek.
— A więc i pan jest złodziejem — rozpaczała Aniela.
— O, nie, złodziejem nigdy nie byłem. Tylko tak sobie jestem „swój“ człowiek.
— Wybacz mi, córko — zwrócił się Stasiek Lipa do Anieli. — Mimo woli mogłem cię wtrącić w odmęty nieszczęścia. Ktoby się mógł tego spodziewać?
— Wystarczy, że on ciebie zna — wyrzuciła Aniela z nienawiścią.
— Jestem jeden z największych handlarzy żywym towarem — przerwał tę dyskusję młody człowiek, zmierzając Staśka Lipę od stóp do głowy.
— Jak pan śmiał ze mną mówić o miłości? — nie wytrzymała Aniela.
— Czy pan: sądzi, że nie potrafię kochać prawdziwie? — nie wyzbywał się cynicznego tonu. — Ja odrazu wiedziałem z kim mam do czynienia.
— Jakże tedy ty, alfonsie, śmiałeś zbliżyć się do