Strona:Urke-Nachalnik - Gdyby nie kobiety.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stasiek Lipa poznał hrabinę z miejsca. Zauważył ją gdy tylko weszła na salę. W pierwszej chwili uczynił ruch, jakgdyby chciał przesadzić barierę i rzucić się na nią..
Zachowując postawę pełną wyniosłości i dumy zbliżyła się hrabina do stołu sędziowskiego. Ciekawe spojrzenia zgromadzonej publiczności przekłuwały ją niby rozżarzone igły. Miała złe przeczucie. Odnosiła wrażenie, jakgdyby występowała tu nie jako poszkodowana, okradziona — lecz jako oskarżona lub współwinna.
— Hrabina Mołdakowa? — zapytał sędzia.
— Tak.
— Czy świadek poznaje oskarżoną — wskazał przewodniczący sądu na Anielę.
— Tak. Poznaję — rzuciła hrabina, spoglądając w stronę Anieli.
— Czy to na pewno ta sama, która przybyła do pani w sprawie posady? Czy się świadek nie myli?
— Na pewno ta sama — nie mylę się. Zresztą ta pani sama się przyznała w swoim czasie do tego, że była u mnie w domu.
Przewodniczący przewrócił kilka kartek akt po czym pytał dalej:
— A jej ojca świadek zna również?
— Nie! — odparła hrabina.
— Na pewno?
— Skadbym go miała znać?
— Proszę się dobrze przyjrzeć oskarżonemu. Chodzi tu o siwego więźnia.
— Czy to jest jej ojciec? Hrabina przez dłuższą chwilę przyglądała się Staśkowi Lipie.
— Nie. Tego pana nie znam.
Przewodniczący chciał już uwolnić hrabinę z dalszego przesłuchania, gdy naraz powstał tumult na ławie oskarżonych. Stasiek Lipa osunął nieprzytomny na podłogę.