Przejdź do zawartości

Strona:Tryumf.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ze szlacheckiego dworu na Akropol
wstąpiwszy patrzę i helleńskich topól,
kędy od Ossy wiatr różany wieje,
pytam się cicho: co się u nas dzieje?

Czy zawsze jeszcze jednako o wiośnie
w polu tatarak i bławatek rośnie,
i czy jednako nad tonią błękitną
mak purpurowy, srebrne lilie kwitną?

I czyli zawsze, gdy Dyana blada
na niebie świeci, wierzba z wierzbą gada,
i czyli zawsze na kurhanie z krzyża
Chrystus bolesną twarz nad nami zniża?...

— Cudowne!
— Nasze!
— Ah jakie nasze! Jakie swojskie!
— Jeszcze, jeszcze! słuchałabym do rana!
— Phosimy! Kniecznie!

— Choć w twojem czarnem, zimnem oku
helikońskiego czar uroku
i Afrodyty twa potęga
nieodpartego władztwa sięga;

choć na twój widok leśne bogi
szalonym tan zawodzą pląsem:
me serce, krwi oblane pąsem,
nie runie pod twe białe nogi!

I nic w tryumfie pójdziesz dumna,
żem, jak strzaskana padł kolumna,
ani pod mocą twą błękitną
lilie słów moich nie zakwitną!...