Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 65.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1811   —

— Grandeprise! — brzmiała głucha odpowiedź.
— Bogu dzięki! — rzekł Cortejo z głębokim westchnieniem, które wymownie świadczyło o jego uczuciach.
Obaj Meksykanie ocknęli się i podnieśli. Grandeprise stał przy nich.
— No, jak poszło? — zapytał Cortejo. — Czy ma pan wiadomości?
— Wiem, że pańska córka żyje, ale wiem także coś ważniejszego.
— O, najważniejsze jest to, że Józefa żyje. Musi być wolna, choćbym miał narazić życie. Przyrzekł mi sennor, że zrobisz wszystko, co w twojej mocy.
— Hm, tak! — szepnął myśliwy. — Nie wiedziałem, kogo mamy przeciw sobie.
— Wszak tylko Miksteków?
— O, gdyby tylko ich! Ale czy wiecie, kto im przywodzi? Czyście nie słyszeli o Bawolim Czole?
— Bawole Czoło? Od lat już nie żyje.
— Tak mniemano powszechnie, lecz niesłusznie. On to wczoraj wieczorem zwołał Miksteków ognistymi słupami, aby odzyskać hacjendę. Naogół, ukrywał pan przede mną bardzo wiele, sennor! Ukrywał pan rzeczy, które mi nie pozwoliły zostać pańskim sojusznikiem.
— O czym pan mówi?
— Wziął pan do niewoli sennora Arballeza i zamknąłeś go w piwnicy, gdzie był skazany na śmierć głodową.
— Okłamano pana.
— Nie okłamano mnie, gdyż nie wiedziano o