Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1780   —

polu rozlegały się jeszcze odosobnione strzały. Niedźwiedzie Serce podszedł do Zorskiego, który stał przy wejściu.
— Zwycięstwo — zameldował z właściwą sobie zwięzłością.
— Czy uciekł który z wrogów? — zapytał Zorski.
— Zaledwie kilku.
— Niech sobie drapie! Zemsta była dosyć krwawa.
— Czy sennor Arbellez żyje?
— Tak. Pójdziemy do niego.
Przyłączył się do nich Bawole Czoło. Nie napomknął nawet o incydencie z przyczyny rannego Meksykanina. Udali się do piwnicy, gdzie znaleźli zwolnionych jeńców pod opieką Miksteków, których posłał Zorski.
Bawole Czoło ukląkł przy Arbellezie.
— Czy zna mnie pan, sennor? — zapytał.
Hacjendero skinął głową.
— Czy bardzo pan cierpi?
Jęk, który wydobył się z piersi starca, był wymowniejszy, aniżeli słowa. Okrutnie musiał cierpieć.
— Wielu odważnych Miksteków zostało rannych w bitwie, oświadczył Zorski — ale nade wszystko pomoc lekarska należy się sennorowi Arbellezowi. Zanieśmy go do jakiego wygodnego pokoju!
— Ja będę go pielęgnowała — rzekła Maria Hermoyes. — Nie spocznę, dopóki nie wróci do sił.
Zorski pośpieszył naprzód, aby znaleźć odpo-