Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1779   —

— Dobrze. Pomówię z Bawolim czołem!
— Owszem, pomów, ale nie próbuj przełamywać mojej woli!
Miksteka podszedł do swego wodza. Zorski, nie zwracając na to uwagi, pochylił się nad rannym, który leżał na ziemi skrwawiony.
— Powiadasz, żeś żywił jeńców? — zapytał.
— Tak, sennor, — odpowiedział zapytany. — Dziękuję panu, żeś powstrzymał Indjanina; byłbym zgubiony.
— O jakich jeńcach mówisz?
— O tych trzech, którzy leżą w piwnicy. Codziennie przez dziurę dawałem im chleba, wody i świec. Prosił mnie o to jeden z moich towarzyszy, który musiał wyruszyć z Cortejem. Spodziewam się, że pan będzie miał wzgląd na to, sennor.
Zorski domyślił się, że Meksykanin mówił o tym człowieku, któremu stale zjawiało się oblicze hacjendera, i który, umierając w lesie nad Rio Grande, w ostatnich słowach oświadczył, że dawał jeńcom chleba i wody.
— Dobrze — rzekł. — Będziesz żył, ale jak tam twojej rany?
Zorski zbadał go szybko; wynik nie był zły.
— Nie jesteś ranny niebezpiecznie. Osłabił cię upływ krwi; nałożę ci opatrunek.
Uspokoił Meksykanina, opatrzył, o ile można było najszybciej, i polecił rannego opiece obu Miksteków, którzy stali z pochodniami w sieni.
Tymczasem walka dobiegła końca. Ostatni Meksykanie padli. Tylko poza murami, w szczerym