Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 62.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1727   —

— Słusznie! Musimy ponowić napad, ale tym razem nie zgasimy ognia.
— W takim razie zobaczą nas.
— Bynajmniej. Przepłyniemy jak najdalej na drugą stronę, a następnie damy się unieść prądowi, tak, że zbliżymy się do nich ze strony, z której się nas nie spodziewają. Ale, spójrzcie-no tam!
Wszystkie oczy skierowały się ku rzece. Z kominów obu parowców wyleciały iskry, poczem usłyszano obroty kół.
— Do diabła, jadą dalej! — zawołał przywódca.
— Tak, uciekają.
— Ale możemy ich jutro doścignąć.
— Wlokąc za sobą rannych?
— To nas zatrzyma. Wtrąćcie ich do wody. Co za pożytek z tych drabów, którzy i tak muszą umrzeć!
Propozycja została przyjęta. Mimo błagań i łez ciężko rannych, powrzucano ich do wody; prąd uniósł ciała. Przez dłuższy czas do brzegu dolatywały krzyki.
Kominy długo jeszcze wyrzucały dym i iskry, gdyż rozpalano maszyny drzewem. Meksykanie śledzili wzrokiem te iskry, które wkrótce zniknęły za okrętem rzeki.
— Co teraz? — zapytał jeden z bandy.
Przywódca posępnie spojrzał na ziemię.
— Pozostaje jedno — przeciąć im drogę. Rzeka zwraca się tutaj ku Salado. Jeśli przetniemy ten kąt, wyprzedzimy ich.