Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 62.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1726   —

— Czy nie unikniemy tego? Jedźmy stąd po prostu nieco dalej.
— Ale musimy czekać na Sępiego Dzioba.
— On nas i tak znajdzie. Nie zjawi się przecież przed jutrzejszym popołudniem, a do tego czasu wrócimy na miejsce.
— Czy nie sądzi pan, że Meksykanie pojadą za nami? W tym mroku, przez lasy i krzewiny? Niepodobieństwo! Rozbiją sobie głowy.
— Ale czy my się nie narażamy? Nie. Mamy przed sobą niebezpieczny zakręt, to prawda, lecz będziemy się powoli poruszać.
— No dobrze; zgoda.
Sternik wydal rozkazy, które po cichu szły od łodzi do łodzi. Niebawem ruszono z miejsca.
Na brzegu stali Meksykanie głębokich ciemnościach. Przywódca kazał przede wszystkim rozpalić ognisko, aby oddziały mogły odnaleźć swoją odzież i broń.
Teraz dopiero zliczono, jakie straty w ludziach wyrządziły kartacze. Ubyło około trzydziestu ludzi.
— Niech diabli porwą łotrów! — zaklął przywódca. — Czemu puścili rakiety w chwili, kiedyśmy przebyli pół drogi?
— Słyszeli nas — odparł ktoś.
— Nie wierzę; jest chyba inny powód.
— Domyślam się jaki — rzekł trzeci. — Ostrzegło ich zgaśnięcie naszego ogniska. Łatwo było zmiarkować, w jakim celu to uczyniliśmy.