Przejdź do zawartości

Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 62.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1725   —

Upłynęło pół godziny, gdy naraz ognisko zagasło na wybrzeżu. Złote błyski na wodzie szczezły; rzeka tonęła w mroku. Minęło jeszcze nieco czasu.
Naraz sternik, który bez przerwy obserwował powierzchnię rzeki, zawołał:
— Zdaje się, że nadchodzą!
— Czy mam oświetlić?
— Tak, już czas!
W kilka chwil później syknęły rakiety. Można było dokładnie obejrzeć powierzchnię rzeki. Od brzegu do połowy drogi głowa przy głowie płynęli Meksykanie.
— Ognia! — rozkazał Lindsey gromkim głosem.
W odpowiedzi zagrzmiał potężny huk; po nim nastąpiło trzeszczące pluskanie. Zakołysały się łodzie. Krzyk po krzyku dobiegał z rzeki, po czym zapanowała cisza i mrok.
— Więcej rakiet! — rozkazał sternik.
Wybuchnął nowy słup ognia. W jego świetle sprawdzono, że wystrzały nie chybiły.
Chociaż niewielu wrogów poległo, to jednak ci, którzy ocaleli, ratowali się ucieczką. Jakaś tratwa mknęła z prądem. Leżący na niej człowiek wydawał się martwym. Gdyby Lindsey wiedział, że to Cortejo, nie omieszkałby wysłać za nim czółna.
— Uciekają do brzegu. Zwyciężyliśmy — oznajmił sternik.
— Teraz owszem — odparł lord. — Należy się jednak spodziewać, że ponowią natarcie.