Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 62.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1724   —

Ale nie jest jeszcze całkiem bezpieczny. Spójrzcie, urządzają pościg.
Meksykanie skryli się w lesie.
— Nie dogonią go — zapewniał sternik. — Ale kogóż to niosą do brzegu?
Lord skierował lunetę
— To Cortejo. Zapewne raniony w twarz, bo ją zmywają. Więcej nie mogę dostrzec.
Załoga łódek słyszała jęki i ryki Corteja; coraz bardziej się uciszały, aż wreszcie zamilkły.
— Rana jest chyba bolesna — rzekł sternik.
— Słusznie. Zasłużył na to — odparł lord. — Dałbym wiele, aby ten człowiek wpadł w moje ręce.
— Juarez nadciągnie i zapewne go schwyta.
— Mam nadzieję. Niestety, ściemniło się zupełnie. Niewiadomo, co się stanie; być może, opuszczą to miejsce, skoro ich plan spalił na panewce.
Przypuszczenie nie sprawdziło się, gdyż niebawem ujrzano, jak Meksykanie wracali z pościgu. Rozbili obóz, i, skoro zmrok zapadł, zapalili ognisko, którego odblask złocił się na wodzie.
— Zostają, milordzie — rzekł sternik. — Czy to gorzej dla nas?
— Nie gorzej, aczkolwiek przypuszczam, że zechcą nam złożyć wizytę. Pragną mnie dostać w ręce, a wraz ze mną ładunek. Omylili się, i dlatego, aby osiągnąć cel, muszą się ważyć na atak. Będziemy czuwać; usłyszymy, skoro się zbliżą. Ustawimy działa we wszystkich kierunkach. Na pewno sklecą tratwę.