Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 62.djvu/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1723   —

Skoro słońce rzuciło pierwsze promienie na wodę i pozłociło jej powierzchnię, wydawało mu się, że dostrzega lewym okiem słoneczną pozłotę.
Nie było to złudzenie. Wprawdzie stan zapalny nie ustąpił, ale z kwadransa na kwadrans polepszał się, a koło południa Cortejo mógł nawet dojrzeć własną rękę, gdy ją trzymał tuż przed oczami.
Upłynęło jeszcze nieco czasu Cortejo zaczął nasłuchiwać. Zdawało mu się, że słyszy tętent konia. Tak, istotnie, teraz rozległo się głośne parskanie.
Kto nadjeżdżał? Kto się zbliżał? Czy wezwać go? To mógł być wróg.
Kiedy łódka z Sępim Dziobem odbiła od parowca, zapanowało gorączkowe oczekiwanie.
Załoga śledziła przebieg wypadków z ogromnym napięciem, dopóki nie rozległ się strzał, a za nim szereg innych.
— O, Boże, zastrzelą go! — jęknął lord.
— O, nie — odparł sternik. — Wprawdzie nie mam lunety, lecz wierzę raczej w to, że Sępi Dziób strzela.
Usłyszano pierwszy krzyk sępi, a za nim drugi.
— Bogu dzięki! Uwalnia się! Czy widzicie go tam na koniu? — zapytał lord, wyciągając przed siebie ręce.
— Tak. Mknie do lasu.
Rozległ się trzeci okrzyk, po chwili czwarty. Jeździec znikł.
— Pojedzie do Juareza! — cieszył się lord Henry. — Dzięki niebiosom! Lękałem się o niego.