Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 62.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1722   —

teja było mokre. Poczuł wnet, jak chwyta go mróz. Do tego przyłączyły się dreszcze i ból, któremu nie ulżyła woda. Wiedział, że nie wolno mu jęczeć, a przecież z bólu chciało mu się na cały głos ryknąć.
Mijały kwadranse; dłużyły się jak wieczność.
Wreszcie odczuł uderzenie. Tratwa przybiła do brzegu. Macając rękoma, natrafił na gałęź; za nią się też uchwycił. Po dłuższych badaniach dotykiem przekonał się, że prąd osadził tratwę na stałym lądzie.
Leżał na tratwie jeszcze przez jakiś czas z tego względu, że oczom jego potrzeba było wody. Dzięki niej bowiem ból się zmniejszył, a gorączka przygasła.
Powlókł się wzdłuż gałęzi i zagajnika w poszukiwaniu wygodnego miejsca.
— Z początku muszę się ukrywać — mruknął — aby mnie nie znaleźli moi ludzie, jeśli zechcą szukać.
Dotykiem przekonał się wreszcie, że dotarł do odpowiedniego miejsca. Położył się na ziemi.
— A więc przynajmniej nie utonąłem! — rzekł. — Szczęście nie opuściło mnie jeszcze. Kto wie, czy nie zdołam ocaleć!
Wysiłek, ból i gorączka tak go opanowały, że pogrążył się we śnie, co prawda niespokojnym, ale bądź co bądź dającym zapomnienie. Wreszcie obudził go chłód. Z wiatru i z osobliwej mgły poznał, że dnieje. I wówczas przekonał się z radością, że lewe oko niezupełnie straciło zdolność widzenia.