Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 61.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1694   —

— O nie; nie usiadł, lecz runał. Zdaje się, że jest ranny.
— Teraz znów się podnosi, ale z trudem — dodał Sępi Dizób. — Chwieje się na nogach. Pragnie zapewne, abyśmy go zabrali ze sobą.
— Czy nie wyślemy łodzi? Nie można odmówić pomocy nieszczęśliwemu, leżącemu bezradnie na pustkowiu.
— Posłuchajmy! On woła — rzekł trapper.
Widać było jak nieznajomy przyłożył ręce do ust.
— Juarez!
Wypowiedział tylko to jedno słowo, ale słowo, które wywarło odpowiednie wrażenie.
— Goniec od prezydenta! — rzekł lord. — Musimy go zabrać na pokład. Ja sam udam się na wybrzeże, aby z nim pomówić.
— Nie, milordzie; wszak jesteśmy w strefie dzikich lasów; nie powinien się pan wystawiać na niebezpieczeństwo. Wystarczy wysłać po niego łódź.
Sternik wydal odpowiednie rozkazy. Dwaj ludzie popłynęli ku brzegowi. Tymczasem oba małe parowce zatrzymały się na miejscu. Mimo zapadającego wieczoru, widać było, jak majtkowie wylądowali, przymocowali czółno i zbliżyli się do nieznajomego, leżącego na ziemi.
Rozmówiwszy się z nieznajomym, wsiedli, lecz bez niego, do czółna i wrócili do parowca. Podczas, gdy jeden został w czółnie, drugi wszedł na pokład.