Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 61.djvu/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1693   —

— Za pół godziny. Owe miejsce doskonale się nadaje do naszych zamiarów. Byłem już tam niegdyś; spędziłem tam noc całą.
— Zdaje mi się, że masz słuszność. Jeśli schwytamy Anglika, to i resztę mamy w ręku. Ale chodzi właśnie o to, by go schwytać.
— Schwytamy, sennor; ani wątpię.
Istotnie, po upływie pół godziny dotarli do ostrego zakrętu rzeki.
Półwysep, wciśnięty klinem w wodę, grunt miał skalisty, roślinności skąpe. Stąd łatwo było ogarnąć wzrokiem całą szerokość rzeki i, analogicznie, miejsce to było całe widoczne z rzeki. Natomiast las, który zaczynał się o pięćdziesiąt kroków od rzeki, był niedostępny dla oczu.
W lesie, między drzewami, zaszył się oddział Corteja.
Tymczasem lord Lindsey zbliżał się do tego miejsca, nie wiedząc nic o ścigającym statki na prawym brzegu wrogu, który zamierzał go obedrzeć z ładunku.
Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy przedni parowiec dojechał do zakrętu. Lord stał wraz z Sępim Dziobem przy sterniku.
— Jak daleko do Salado? — zapytał trappera.
— Będziemy tam jutro w południe; stamtąd skręcimy w Salado. Znając drogę, na dobrym rumaku można bardzo rychło dotrzeć do wyznaczonego miejsca. Ale spójrzno, milord! Czy nie stoi tam, na jałowym wybrzeżu, jakiś człowiek?
— Stanowczo. Teraz usiadł.