Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 60.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1673   —

— Mamy dosyć odważnych ludzi — rzekł Zorski.
— Niech pan wybiera.
— To trudna sprawa; nie chciałbym nikogo obrazić. Indian, oczywiście, wykluczamy. Mam wrażenie, że najlepiej będzie posłać Mariana i Grzmiącą Strzałę.
Obydwaj zgodzili się z największą radością. Odwiązali konie, wskoczyli na nie i ruszyli.
— Za kogóż się podamy? — zapytał Mariano.
— Oczywiście, za strzelców — odparł Helmer.
— Dobrze. Jakiego pochodzenia?
— Jestem Polakiem i to im oświadczę.
— A jam francuski zastawiacz sideł.
— Dobrze. Nazywam się Helmer; nieprzeinaczam mego nazwiska.
— Ja zaś Lautreville, to przecież moje dawne nazwisko. Przybyliśmy z Laredo przez Rio del Norte i chcemy się dostać do Francuzów, by walczyć przeciw temu przeklętemu Juarezowi.
— Świetnie rzekł Helmer z uśmiechem. — A więc naprzód!
— Zatoczyli w galopie koło tak, by obozujący mieli wrażenie, że przybywają z północy. Zwalniając biegu, zatrzymali konie na skraju lasu. Ujrzeli promień światła, padający na trawę. Usłyszeli również poszczególne głosy. Zatrzymali się. Helmer zawołał głośno:
— Hola, cóż to za ogień w lesie?
Rozmowa umilkła; po dłuższej pauzie ktoś zapytał:
— Kto tam?