Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 60.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1674   —

— Dwaj strzelcy. Czy można się zbliżyć?
— Zaczekajcie.
Kilku ludzi wstało i podeszło do przybyszów, trzymając w ręku pochodnie. Jeden zapytał z dumną, ponurą miną:
— Czy jest was więcej?
— Skądże znowu! — rzekł Mariano z uśmiechem.
— Nie jesteście mi potrzebni.
— Ale wy nam.
— Po co?
— Do licha! — zaklął Helmer. — Po co? Czyż to nie radość spotkać ludzi w dzikim lesie?
— Cieszycie się napróżno!
— Nie gadajcie głupstw! Jechaliśmy cały dzień; chcieliśmy właśnie odpocząć, a tu widzimy ognisko. Chyba pozwolicie nam zagrzać ręce?
Oświetliwszy przybyszów pochodnią, nieznajomy rzekł ponuro:
— Chodźcie więc, lecz miejcie się na bacznośsci. Zły los was czeka, jeżeli przybywacie w niedobrych zamiarach.
Zsiedli z koni i, ciągnąc je za sobą, ruszyli za Meksykanami. Gdy doszli do ognisk, powstała reszta Meksykan, chcąc się przyjrzeć niezwykłym gościom. Helmer i Mariano przywitali ich swobodnie, ściągnęli z koni siodła i, kładąc je pod głowy, rozparli się przy ognisku.
Wypytywał ich przedtem ten sam człowiek, który swego czasu wysłany został z listem przez Józefę Cortejo. Na jego skinienie odprowadzono