Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 60.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1672   —

— Musimy bezwarunkowo ująć tych ludzi — rzekł Juarez i to jak najprędzej. Nie możemy tracić czasu; przecież nasze spotkanie z Lindsey‘em miało nastąpić dziś wieczorem.
— Proszę w takim razie o rozkaz,
— Rozkaz? Nie jestem wojownikiem, ani strzelcem; pozostawiam wszystko wam.
— Niech więc konie pozostaną tutaj ze względu na dobrą paszę. W lesie nie miałyby co jeść i mogłyby nas zdradzić. Powbijamy do ziemi pale, przywiążemy do nich wierzchowce. Dziesięciu ludzi wystarczy, aby nad nimi czuwać. Reszta rozdzieli się. Połowę poprowadzę sam, połowę Niedźwiedzie Oko, znamy bowiem obóz dokładnie. Otoczymy go pierścieniem.
— Jeżeli te łotry mają głowę na karku, nie dopuszczą do przelewu krwi. Chciałbym go uniknąć za wszelką cenę, tym bardziej, że umarli nic nam powiedzieć nie potrafią.
— Proponuję w takim razie następującą rzecz, sennor. Dwóch z nas uda się do obozu w roli strzelców. Nie przypuszczam, aby im groziło jakieś niebezpieczeństwo. Później krzykiem sowy dam znak, żeśmy ich otoczyli. Wtedy obydwaj powiedzą otwarcie, kim są i zażądają, by oddział się poddał. Unikniemy napadu znienacka, który kosztowałby sporo krwi.
— Może ma pan rację, sennor, lecz rola tych dwóch jest bardzo niebezpieczna. Któż się jej podejmie?
— Ja, ja! — rozległo się wiele głosów.