Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 45.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1271   —

człowieka. Proszę patrzeć, zgasł zupełnie, a przed dwiema zaledwie minutami płonął wysoko i jasno. Co pan o tem powie, panie hrabio?
— Powiem, że materjał palny jest bardzo lekki.
— Słusznie. Toby się w zupełności zgadzało. Ogień, powstały z tęgich pni, lub z innego mocnego materjału, nie gaśnie tak szybko, a przecież sennora Emma powiedziała nam, że drzew na wyspie niema.
— Chciał pan powiedzieć, że tam, gdzie pan widział płomień, znajdują się teraz ludzie? Czy dojrzą nasze światła?
— Nie. Światło było, według moich obliczeń, odlełe od nas o jakie trzy mile morskie. Płomień miało wysoki, tymczasem nasza latarnia daje blask mały, spokojny.
— Kiedy go ujrzą, będą sądzili, że to gwiazda?
— Bezwątpienia. Ale dam znak.
Wagner kazał rzucić kilka rakiet. Rozkaz wykonano, lecz sygnał ten minął bez echa.
— Nie zauważyli nas — rzekł kapitan. — Gdyby spostrzegli sygnał, w odpowiedzi na pewno rozpaliliby ognisko. Będziemy musieli zaczekać do jutra.
— Któż to wytrzyma? — zawołał hrabia niecierpliwie. — Czy nie możemy dopłynąć pełną parą, aby się zbliżyć nieco?
— Nie. Sennora Emma uprzedzała przecież, że wyspę otaczają niebezpieczne rafy, przed któremi strzec się musimy. Wieje teraz łagodny wietrzyk od zachodu ku wschodowi. Niechaj nas niesie, a o świcie zobaczymy, co będzie.
Hrabia uspokoił się na chwilę. Gdy uświadomił