Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 45.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1272   —

sobie jednak, że zapewne cel podróży został osiągnięty, zapytał:
— Czy nie damy strzału armatniego, kapitanie?
— Nie radziłbym — odparł Wagner. — Jeżeli to nie wyspa, której szukamy, w takim razie bardzo być może, że mieszkają tam dzicy. Gotowi ukryć się ze strachu przed strzałami. Gdy na nich o świcie spadniemy znienacka, może dowiemy się czegoś, co nam przyniesie korzyść
— A jeżeli to wyspa, której szukamy?
— W takim razie strzelaniną zakłócimy tylko sen tych biedaków. —
Upływał kwadrans za kwadransem. Napróżno prosił Wagner hrabiego, aby się udał na spoczynek. Kroczył po pokładzie tam i zpowrotem. Minuty zdawały mu się godzinami, godziny dniami. Nad ranem obserwator statku ostrzegł:
— Rafy na prawo!
Statek skręcił na lewo, zostawiając po prawej stronie niebezpieczną rafę. Po jakimś czasie zaczęło szarzeć na wschodzie. W kilka chwil później rozpoznać można było niejasne zarysy wyspy, otoczonej rafami koralowemi, wśród których, jak się zdawało, prowadziła jedna tylko droga. Morze było tak spokojne, że przebyto je bez trudności. Teraz wyspa widniała dokładniej. Widać było zarośnięte krzewami wzgórze, ale ani śladu mieszkań ludzkich, choć krzewy stały w szeregach tak regularnie, jakby je posadzono sztucznie.
Hrabia wszedł na pomost komendanta i rzekł:
— I cóż, kapitanie, co pan sądzi?
— Głos hrabiego drżał ze wzruszenia, którego nie mógł opanować.