Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 40.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1111   —

Indjanin odwrócił się i miał zamiar odejść. Cortejo chwycił go jednak za ramię i rzekł:
— Zostańcie jeszcze chwilę i posłuchajcie, co wam powiem. Mówiłem, że nie mam pieniędzy w gotówce, któż bowiem może dziś położyć na stół cały miljon? Ale mam posiadłości, a każda z nich warta miljony. Gdy sprzedam jakąś, otrzymam pieniądze. Czy mam wam podarować którąś z nich, czy też udamy, że została przez was kupiona? Co wolicie?
Indjanin słuchał odniechcenia; teraz odwrócił się i rzekł:
— Czy macie prawo do sprzedaży, lub też darowania tych posiadłości?
— Mam.
— Czy jesteście wyłącznym ich właścicielem?
— Nie, ale hrabia Rodriganda dał mi jak najszersze pełnomocnictwa. Mogę podpisywać akty w jego imieniu.
— To wasza sprawa. Ja osobiście w to nie wierzę. Ani chcę kupować hacjendę, ani życzę sobie, aby mi darowywano coś, co prędzej czy później zostanie odebrane. Bądźcie zdrowi.
Odwrócił się znowu. Tym razem zatrzymała go Józefa.
— Zaczekajcie, sennor! — rzekła. — Załatwię tę sprawę.
Indjanin znowu uśmiechnął się szyderczo i rzekł niecierpliwie:
— Poco trwonimy słowa? Jakżeż można ubić sprawę, skoro niema pieniędzy, które mi są konieczne.
— Będziecie je mieli.
— Kiedy? — zapytał.
— Kiedy chcecie.