Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 36.djvu/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   995   —

wiedział się, co sprowadziło Apachów w te strony, że w Monclowie znajduje się obecnie porucznik ze szwadronem Juareza.
Postanowiono czekać na oddział Verdoji.
Na drugi dzień koło południa dał się słyszeć tętent kopyt końskich. Zorski rozkazał przede wszystkim powystrzelać konie.
Zjawiło się sześciu Meksykan, którzy zaczęli się rozglądać po dolinie. Nie ujrzawszy żadnego towarzysza skręcili w boczną dolinkę. Po chwili padły cztery strzały, a potem dwa. Konie stanęły dęba i padły na ziemię. Trafione były dobrze. Tym czasem napadnięto na Meksykan i tłukąc ich kolbami, mocno ich związano. Nie mogło być mowy o ucieczce.
Dowódca tych ludzi, był tym samym lancetnikiem, który wprowadził drabów do hacjendy.
— A, widzimy się znowu, mój chłopcze i policzymy się jak należy — rzekł Zorski. Już teraz nie uda ci się grać rolę oficera.
Henriko spojrzał na niego nienawistnym okiem i rzekł:
— Jestem wolnym Meksykaninem i żaden cudzoziemiec nie ma prawa mówić w ten sposób do mnie.
— Wolnym Meksykaninem? — zaśmiał się Zorski — Dotychczas jeszcze nie widziałem, by człowiek związany był wolny! Dokąd zawieźliście pojmanych?
— Nikogo to nie obchodzi!
— Powtarzam pytanie, ale ostatni raz. Gdzie są pojmani?